Poruszenie
społeczeństwa przez niektórych określane mianem zamachu stanu, tłumy wychodzące
na ulice, plakaty wieszane w zaułkach, nawet tych najciemniejszych… Powstanie?
Zamierzchła przeszłość? Nie, to tylko teraźniejszość w kraju oddalonym od
Polski około 2,5 godziny samolotem.
„A na pewno nie chcecie
jechać do Pcimia?” – takie pytanie towarzyszyło mi kiedy tylko media zaczęły
huczeć i grzmieć, zasypując relacjami z Katalonii. Na 1 października
zapowiadane było referendum mające pozwolić temu hiszpańskiemu regionowi
odłączyć się, czy też „wyzwolić” spod madryckiej władzy. Problem w tym, że sam
Madryt nie chciał w ogóle dopuścić do przeprowadzenia głosowania, uznając je za
sprzeczne z prawem. Konfiskowano urny wyborcze, ulotki i plakaty. A co mam do
tego ja? Otóż postanowiłam pojechać na urlop… do Barcelony. Kiedy? Rzecz jasna
dokładnie wtedy, kiedy te wszystkie atrakcje miały miejsce. Niech diabli wezmą
planowanie wakacji z ogromnym wyprzedzeniem.
Sentymenty
i zabobony
Kiedyś miałam okazję
odwiedzić już Barcelonę i będąc niesamowicie zauroczona tym miastem, zanurzyłam
rękę w stosownej fontannie, by mieć pewność, że na pewno tam wrócę. Zakląwszy
los, ściskając palce, czekałam na ten dzień, aż wróżba się spełni. Ten cudowny
czas nadszedł wraz ze znalezieniem pracy i odkładaniem systematycznie
pieniędzy, bo niestety tego typu marzeniom trzeba pomóc. Przyjmują karty,
gotówkę, czasem czeki.
Rezerwując wakacje nie
spodziewałam się, że termin może mieć jakieś znaczenie. Zdecydowałam się więc
na ostatni tydzień września wraz z 1 października. A potem zaczęły napływać
newsy.
Panika
kontra udawany spokój
Wraz z początkiem
września zaczęły się pytania, czy aby na pewno tam, czy nie możemy dostać
zwrotu kosztów, czy dam numer do hotelu i w ogóle może lepiej polskie morze?
Twardo, z kamienną twarzą postanowiłam nie słuchać tych wszystkich pytań,
uspokajając wszystkich dookoła, ale mając gdzieś tam z tyłu głowy „do jasnej
cholery, czemu teraz?!”
Czas biegł spokojnie,
plan wyjazdu był skończony, a ostatnie
dni spędzałam na sprawdzaniu prognozy pogody i wpisywaniu od czasu do czasu w
Google „Katalonia” z zaznaczeniem w kryteriach wyszukiwania nieodległej daty
dodania wpisu. Było cicho. Czy to cisza przed burzą, tego nie wiedziałam.
Grażyna
na wakacjach
Po samym przylocie
postanowiłam zachowywać się ostrożnie, ale nie popadać w paranoję. W końcu
miałam wreszcie te swoje wakacje, miałam prawo robić miliony zdjęć, zbierać
szczękę z ziemi przy najpiękniejszych widokach, klaskać podczas lądowania i
zabrać z hotelu miniżel pod prysznic. Powiedzmy, że wymieniony przed chwilą
plan wypełniłam w 50%.
Barcelona była taka,
jaką zapamiętałam. Tłoczna, pulsująca życiem coraz mocniej wraz ze zbliżaniem
się wieczoru. Chłonęłam ją całą sobą, podróżując nie jak kiedyś autokarem,
tylko jak przystało, komunikacją miejską. Byłam wśród ludzi, widziałam to,
czego kiedyś nie dane mi było zobaczyć. Widziałam też to, czym żyło to miasto,
które jako stolica Katalonii kumulowało w sobie narastające
pierwszopaździernikowe napięcie.
Més
democràcia!
Więcej demokracji –
tego według plakatów, banerów, murali, transparentów i wszystkiego, na czym
tylko dało się pisać chcieli Katalończycy. Kolorowe płachty na zmianę z flagami
regionu namawiały by głosować „sí!”.Wtedy byłam zdziwiona, że takie miejsca jak
zoo, czy muzeum CosmoCaixa (coś w stylu naszego warszawskiego Centrum Nauki
Kopernik), które dla mnie były fantastyczną rozrywką, były puste. Teraz
rozumiem – tego typu atrakcje odwiedzają zazwyczaj nie przyjezdni, a miejscowi,
a ci mieli wtedy coś zupełnie innego do roboty.
Im bliżej niedzieli,
tym więcej było ludzi, którzy zakładali flagi swojej małej ojczyzny i nosili je
jak peleryny. W przeważającej części była to młodzież, w tym studenci.
Uniwersytet obklejony był własnoręcznie zrobionymi plakatami, rysunkami i
hasłami namawiającymi do głosowania.
Jeden z hiszpańskich kanałów informacyjnych
transmitowało koncert, który odbywał się niedaleko Magicznych Fontann. Wszystko
wyglądało spokojnie. Żadnych burd, same flagi i tłum zgromadzony w jednej
sprawie. Codziennie dostawałam
jednak wiadomość z pytaniem, czy są jakieś zamieszki.
Niedziela
Miało być gorąco. Wylot
zaplanowany był na późny wieczór, więc trochę się błąkałam po mieście. Wszędzie
pełno policji i tylko po nieznacznych różnicach w ubiorze można było rozróżnić,
tę madrycką od miejscowej. Czuć było napięcie, ale ciągle miałam wrażenie, że
to tylko ciśnienie, które rośnie, bo ważą się losy regionu, potęgowane
niezadawanymi na głos pytaniami, czy cokolwiek wyjdzie z tego – bądź co bądź –
nielegalnego ruchu narodu. Nigdzie nie było ujścia tego ciśnienia. Nie
widziałam nic poza sceną na Placu Katalońskim i przemarszem zwolenników
obecnego stanu rzeczy. Oni tylko szli, nikt nikogo nie bił.
Siedząc na lotnisku,
przeglądałam wiadomości i raz za razem docierały do mnie te przerażające liczby.
Setki rannych, agresja policji, szturmy na lokale wyborcze. Czy to możliwe, że
będąc na miejscu, można coś takiego przegapić? Najwyraźniej tak.
Ciesząc się oczywiście,
że nie znalazłam się w centrum wydarzeń, ciągle niedowierzałam, że jedno miasto
może mieć dwa różne oblicza. Chyba stało się oczywiste, gdzie uchodziło to całe
napięcie. Ciężar całego miasta spadł na te kilka tysięcy lokali wyborczych i
naparł na nie z całej mocy.
Ja, zwykły turysta, tak
bardzo niechciany przecież w tym regionie, wróciłam do domu chyba w ostatnim
momencie, w którym Katalonia była jeszcze tą, którą pamiętałam z mojej dawnej
wycieczki. I taką chcę ją zapamiętać.
Marta Szybiak