Maraton – bieg na dystansie 42,195 km. Tak,
oficjalnie tak jest. Jest też odległość nieoficjalna o której każdy z biegaczy
wypowiada się inaczej, każdy z nich ma swoją własną trasę, którą przeżywa krok
po kroku.
Przychodzę ze szkoły, rzucam
pospiesznie plecak obok łóżka i siadam przed telewizorem. Włączam stację, która
transmituje Igrzyska Olimpijskie. Ateny 2004. Bieg maratoński. Ostatnie kilometry
do mety, prowadzi Vanderlei de Lima, ale niespodziewanie zostaje zaatakowany
przez kibica i traci prowadzenie –
ostatecznie zajmuje trzecie miejsce. Na najwyższym stopniu podium staje Stefano
Baldini. Ten bieg rozbudził marzenia. Będę maratończykiem.
Kraków, 15 maja 2016 roku
Mija kilkanaście lat od pierwszego
doświadczenia związanego z królewskim dystansem. Dziś staję pierwszy raz na
starcie, by pokonać 42,195 km. Ogrom ludzi może przytłaczać. Wokół widać tylko
dwa typy osób: osoby zestresowane i
świętujące ten bieg. Kraków, który reklamuje swój maraton hasłem Z historią w tle, wygląda niezwykle barwnie. Kilka
minut do biegu, każdy rozgrzewa się już w swojej strefie czasowej i oczekuje
jednego momentu – startu.
Nadchodzi ta chwila: 10, 9, 8…
Strzał! Ruszamy! Rozpoczyna się
bieg po marzenia, bieg po najważniejszy medal w życiu i w końcu bieg po
udowodnienie samemu sobie, że można.
Kolejne kilometry mijają, pod
nogami raz bruk, raz asfalt. Chłodny wiatr przy płynącej Wiśle zostaje
stłamszony przez okrzyki kibiców. Francuzi, Włosi, Szwedzi i wielu innych.
„Kenijczycy sa już na mecie i piją piwo!” – iluż biegaczy przyspieszyło! Jak się okazuje, prawie nikt nie
walczy z dystansem, lecz ze swoimi przeciwnościami. Wyprzedzam właśnie dziadka,
który biegnie dla swojego kolejnego wnuczka. Podpytuję, który to już maraton.
On, zapłakany odpowiada, że piąty, bo właśnie narodził się jego piąty wnuczek.
To nie jest płacz spowodowany bólem. Radość kryje się za tymi łzami.
Krok po kroku coraz bliżej mety,
ilość myśli, jaka kłębi się w głowie, jest ogromna. Rozmowa z samym sobą, chyba
tym zdobywa się to, co teoretycznie jest nieosiągalne. Biegnę i wciąż słyszę
krzyki: „moja babcia biega szybciej!”. Oho! Nagle kolejne kilometry mijają
szybciej, a uśmiech wciąż nie schodzi z twarzy. Jakieś dziecko wystawia dłoń i
wykrzykuje: „piątka mocy!” i przybijam
ją z nim, by dostać supermocy. Ten jeden gest działa na każdego
maratończyka. Nie ma wyjątków. Każdy dostaje dodatkowej energii. Nie można tego
racjonalnie wytłumaczyć, tak się dzieje i już. Zero dyskusji. Bo i po co
sprzeczać się o coś, co pomaga.
Włoch biegnący obok mnie
podkrzykuje: „forza! Forza!”, ktoś ze wszystkich sił podśpiewuje jedną z
piosenek Krzysztofa Krawczyka, czym wywołuje falę śpiewu wśród innych.
Zbliżamy się do mety, kilka
kilometrów do osiągnięcia pełni szczęścia. I wtedy dzieje się coś niezwykłego.
Mężczyzna biegnie związany ze swoim niewidomym przyjacielem i prowadzi go przez
całą trasę. Wzruszenie. Podziw. Oklaski od naszej grupy. Chyba w tym momencie
uświadamiam sobie, że maraton to coś więcej niż bieg. To szereg prób, które
trzeba pokonać. W trakcie tego biegu doświadcza się innego stanu. W trakcie
tych kilku godzin dzieje się tak wiele, że człowiek zmienia wielokrotnie swój
stan emocjonalny. Szczęście, płacz, ból, wzruszenie, podziw, duma. Biegnę i nie
mogę przyzwyczaić się do żadnej z emocji, bo za kilka chwil doznam czegoś
innego. I wykrakałem. Mężczyzna biegnie boso z flagą Polski. Nie walczy o czas,
nie ściga się z innymi. Robi to dla siebie, by być po prostu szczęśliwym. Jak
się okazuje, wśród maratończyków jest już bardzo znany i co rusz jest
pozdrawiany.
Słyszę okrzyk spikera, który
relacjonuje wydarzenia mające miejsce na ostatnich kilkuset metrach. Wrzawa
kibiców uskrzydla i zapominam o jakimkolwiek bólu. Ojcowie chwytają swoje
dzieci za rękę i wraz z nimi przekraczają linię mety. Kładą się na ziemi i
płaczą ze swymi pociechami. Medal otrzymuje właśnie para, która biegła razem od
startu. Kilku maratończyków z koroną na głowie zdobywa właśnie Koronę Maratonów
Polskich i już wie, że nie jest to ostatni bieg. Rozglądam się, przyspieszam do
napisu meta i unoszę ręcę ze szczęścia. Euforia i płacz. Uśmiech i ból. Nie
pamiętam niczego więcej. Ktoś do mnie podchodzi i wsuwa mi medal na szyję. Dociera
do mnie, co zrobiłem. Panie Baldini! Dziękuję za Ateny! Dziękuję za Kraków!
Dziękuję za kolejne maratony, które pokonałem (wtedy jedynie w wyobraźni,
kilkanaście miesięcy później już na trasie)!
Zastanawiam się jak wiele szczęścia
trzeba mieć w życiu, by jeden moment z dzieciństwa zadecydował o tym, co
wydarzy się kilkanaście lat później. Jeśli masz podobną chwilę, która zapadła
Ci w głowie, nie zmarnuj jej. Wykorzystaj, że ją pamiętasz i zrealizuj pomysł,
który wtedy się narodził. Może w Twoim przypadku to również pokonanie
królewskiego dystansu? Hej, nie wahaj się, to naprawdę niezapomniane godziny na
trasie. Jak śpiewa Kortez: „niby nic ważnego, jeden dzień. Niby nic, a
jednak…”. A jednak to coś pozornie nieważnego zmienia życie. Odważ się spełnić
swoje marzenie. Pamiętaj, wszystko siedzi w głowie. Nie miej sobie za złe, że
czegoś nie zrobiłeś.
Tomasz Pszonak
tomaszpszonak10@gmail.com