W
epoce mediów społecznościowych prawie każdy z nas coś, gdzieś w internecie o
sobie udostępnia, ale czy wiemy, co dzieje się z tym czymś później?
Nie
ma co owijać w bawełnę. Żyjemy w czasach, kiedy celebryci i media
społecznościowe odgrywają dużą rolę (mimo iż nawet możemy nie zdawać sobie z
tego sprawy). Często idziemy też śladem osób, można powiedzieć, sławnych lub
też, jak pisał chociażby polski medioznawca, Wiesław Godzic, znanych z tego, że
są dobrze znane, które udostępniają w internecie już chyba wszystko, co się
tylko da (poważnie, niektórzy naprawdę powinni przystopować ze swoją
wylewnością). I my jako zwykli (czyt. nie tak popularni) użytkownicy internetu
nierzadko nie chcemy pozostać w tyle i również zaczynamy upubliczniać wszystko,
dosłownie wszystko, co się da (no może jeszcze nie dosłownie, ale na pewno
niektórzy z nas są tego bardzo bliscy). I robimy to oczywiście najczęściej za
pomocą mediów społecznych takich jak np. Facebook, Snapchat czy też Instagram,
które oferują nam opcję dzielenia się ze znajomymi wszystkimi naszymi
wspomnieniami, myślami, zdjęciami, filmami czy czymkolwiek, i to w dość szybkim
czasie, bo tak naprawdę wstawienie zwykłego posta wraz ze zdjęciem i hashtagami
może nam zająć grubo mniej niż minutę. Czy jest to dla nas korzystne? Czasem
mam wrażenie, że nie, bo niestety wiele wskazuje na to, że szybka możliwość
wstawienia czegoś do internetu blokuje nam niekiedy myślenie i do sieci
trafiają treści, których tam nie powinno być. A pamiętajmy, że jeżeli coś raz
dostanie się do internetu, to najprawdopodobniej już nigdy stamtąd nie zniknie.
Prywatne,
czyli jakie?
Miało
być o prywatności, więc do niej też wracam. Ale żeby napisać o niej coś więcej,
warto wiedzieć najpierw, czym ona jest. Słownik Języka Polskiego podaje aż trzy
definicje słowa prywatny. Pierwsza
mówi, że jest to coś stanowiącego czyjąś osobistą własność, druga, że jest to
rzecz niepodlegająca państwu ani żadnym instytucjom publicznym, a trzecia, że prywatny to dotyczący czyichś spraw
osobistych i rodzinnych. Ale na tym nie koniec, gdyż możemy mówić aż o czterech sferach prywatności: cielesnej, terytorialnej,
informacji o nas oraz komunikacyjnej. Prywatność cielesna wiadomo, tłumaczyć
raczej nie trzeba. Terytorialna gwarantuje nam nietykalność naszych własności
materialnych, łamana jest, gdy przykładowo ktoś grzebie w naszych rzeczach,
zagląda nam do plecaka, do szafek w mieszkaniu. Informacje o nas to np. dane
dotyczące naszego zdrowia, konta bankowego, spraw rodzinnych. Prywatność
komunikacyjna z kolei jest naruszana, kiedy ktoś podsłuchuje nasze rozmowy,
czyta nasze SMS-y czy wiadomości z Messengera. Samo prawo do prywatności
gwarantuje nam konstytucja w art. 47, który mówi, że: „Każdy ma prawo do ochrony prawnej życia prywatnego, rodzinnego, czci i
dobrego imienia oraz do decydowania o swoim życiu osobistym”. Jednak chociaż dzisiaj uważamy tę gwarancję za coś
w pełni naturalnego, nie zawsze taka była. Trudno o utrzymanie własnej
przestrzeni, kiedy całe pokolenia mieszkają razem, a tak przecież kiedyś to
wyglądało. Nie sprzyjał jej również zapewne zwyczaj pokładzin (noc poślubna w
asyście świadków, raczej niezbyt intymnie). Również dzieci, którym rodzice
wybierali małżonków, nie bardzo mogły decydować o swoim życiu, co jak wiemy,
wcale takie rzadkie nie było, bo tak działała chociażby arystokracja. Tak więc
myślę, że śmiało można napisać, że prywatność nie jest czymś naturalnym, a
czymś, co nasza cywilizacja sobie wywalczyła. Szkoda byłoby więc, by teraz ją
oddać bezrefleksyjnie za kilka lajków.
Prywatność w mediach
społecznościowych
Nie oznacza to jednak, że nie
powinniśmy korzystać z mediów społecznościowych. Są one w końcu narzędziem
komunikacji naszych czasów i nie ukrywajmy, że bez nich często byłoby bardzo
trudno zasięgnąć informacji. Warto jednak korzystać z nich mądrze i dowiedzieć
się, na co udzielamy zgodę, użytkując którekolwiek z nich. Regulaminy każdego z
portali są co prawda do wglądu, ale bez zbędnego owijania w bawełnę, zakładając
konto, mało kto do nich zagląda. A szkoda, bo później wiele informacji może nas
zaskoczyć. Na początek oczywiste oczywistości, czyli publikując cokolwiek na
stronie typu Facebook, udzielamy jej pozwolenia na wykorzystywanie wszystkich
opublikowanych przez nas treści czyli „przechowywanie,
kopiowanie i udostępnianie go innym użytkownikom” (nieodpłatnie
oczywiście). Tutaj tylko wrzucę małe sprostowanie dotyczące pewnego mitu, który
kilkukrotnie słyszałam. Facebook nie będzie miał praw autorskich do np. naszego
zdjęcia czy własnego wiersza umieszczonego w poście, te dalej zostają przy nas,
ale wciąż faktem pozostaje, że może je wykorzystywać. Zakładając konto na
Facebooku, zgadzamy się również „na wykorzystywanie bez żadnego wynagrodzenia jego (NASZEGO
– A.C.) imienia i nazwiska i zdjęcia
profilowego oraz informacji o działaniach podejmowanych przez niego (NAS
– A.C.) na Facebooku w reklamach,
ofertach i innych sponsorowanych treściach, które wyświetlamy w naszych
produktach lub w związku z nimi”. Nie jest również chyba
niespodzianką, że media społeczne gromadzą (za naszą zgodą, chociaż chyba
odpowiednie tu będzie określenie „z braku odmowy”) również informacje
dotyczące: naszych danych, lokalizacji, tego, jak z nich korzystamy, sprzętu, z
którego korzystamy, informacji dotyczących naszych kontaktów z telefonu.
Nierzadko mają też dostęp do naszej kamery i zdjęć. I nie zapominajmy też o
plikach cookie. I nie łudźmy się, że dane te są zbierane tylko w czasie
korzystania z mediów, gdyż taki Facebook zbiera informacje z naszego komputera
nawet po wylogowaniu z niego. Zdarza się też, że nasze dane przekazywane są
przez media społeczne firmom zewnętrznym. Prawdopodobnie słyszeliście o
niedawnej i bardzo głośniej aferze dotyczącej Facebooka i firmy Cambridge
Analytica, kiedy to okazało się, że wyciekły na zewnątrz dane milionów
użytkowników tego portalu w celach silnie politycznych. Ale jakkolwiek jest to
oburzające, to przeczytajcie dokładnie regulaminy stron, na których macie
konta, może się okazać, że informują was one, iż również przekazują wasze dane
firmom zewnętrznym, np. w celu personalizacji reklam czy też współpracy
pomiędzy różnymi aplikacjami.
Znajomy nieznajomy
Z Cambridge Analytica wiąże się
jeszcze jeden interesujący fakt. Polak pracujący na Uniwersytecie Stanforda, dr
Michał Kosiński, stworzył już jakiś czas temu algorytm pozwalający określić
chociażby naszą preferencję seksualną, wygląd, pochodzenie etniczne,
zainteresowania, poziom inteligencji czy nasze poglądy (prawdopodobieństwo
udanego dopasowania wynosi aż do 93%). I wszystko to tylko dzięki naszym lajkom
z mediów społecznościowych, a ustalenia są dość kontrowersyjne, gdyż 70-100
lajków wystarczy, by algorytm poznał nas lepiej niż nasza rodzina (chociaż,
patrząc obiektywnie, myślę, że w dobie smartfona w niektórych rodzinach
wystarczyłoby ich z 10), z kolei przy 250 lajkach może znać nas lepiej od
naszego małżonka. I wierząc w rewelacje opublikowane w naTemat.pl, organizacja
związana bezpośrednio z CA chciała zatrudnić Kosińskiego, ten jednak odmówił, nie
chcąc zużytkować swojej pracy do celów propagandowych i politycznych, co nie
oznacza jednak, że nie wykorzystali jego badań i ich wyników. Jest to dość
niebezpieczne, gdyż jeżeli politycy będą znali nas tak dobrze, mogą na nas
wpłynąć bez większego wysiłku. To jednak nie koniec. Kolejny ciekawy, choć dla
mnie też lekko przerażający eksperyment, przeprowadził Rosjanin Yegor Tsvetkov.
Nazywał się on Your Face is Big Data i miał za zadanie pokazać, jak
niewiele potrzeba w tych czasach, żeby dowiedzieć się, kim jesteśmy i gdzie się
znajdujemy. Całość badania polegała na tym, że najpierw Tsvetkov robił zdjęcia
z ukrycia nieznajomym w metrze, po czym próbował ich zlokalizować w sieci. I
nie potrzebował do tego nic poza zdjęciem i aplikacją FindFace, która za niego
odnalazła profile społecznościowe osób ze zdjęć i to praktycznie bez wysiłku.
Co prawda nic w stylu FindFace na Facebooku nie działa (przynajmniej
oficjalnie), ale jednak daje to sporo do zastanowienia. Bo wyobraźmy sobie
sytuację, w której obca, nachalna osoba z np. autobusu, która nas ciągle
zaczepia i której dla świętego spokoju podajemy fałszywe dane, będzie w stanie
znaleźć nas bez problemu, a wszystko przez jedno zdjęcie zrobione z ukrycia. Odrobinę
przerażające. Nawet nie trochę. Bardzo.
Jak zmaksymalizować naszą
prywatność
Nie da się całkowicie zachować
naszego życia prywatnego w ukryciu, jeżeli korzystamy z mediów
społecznościowych, chyba że pousuwamy wszystkie konta i przestaniemy korzystać
z Google również jako z wyszukiwarki. Są jednak sposoby, żeby przynajmniej
ograniczyć wyciek naszych danych do osób niepożądanych. Przede wszystkim nie
powinniśmy publikować niczego nieprzemyślanego, czego moglibyśmy żałować. Mój
prywatny apel dotyczy zdjęć dzieci, które nie są w stanie zaprotestować, a których
wstydliwe zdjęcia lądują bardzo często w mediach w formie rozrywki dla
znajomych rodzica. Fotografie te w parę sekund potrafią zawędrować na drugi
koniec tęczy zwanej internetem i przy okazji nie wiemy, kto na nie patrzy i w
jaki sposób może z nich skorzystać. Dajmy dzieciakom prawo do prywatności,
nawet jeżeli swojej się pozbywamy, bo są to autonomiczne istoty i mimo że
młode, mają swoje prawa, które powinniśmy uszanować. I dotyczy to również
naszych zdjęć. Naprawdę myślmy nad tym, co wstawiamy, to później nie będziemy
się oglądać w galeriach typu 15 największych wpadek na fotografiach czy tym
podobnym. Niestety raz upublicznione zdjęcie łatwo sobie ściągnąć bez naszej
zgody i potem może ono żyć swoim życiem, a usunąć go już wtedy nie będzie można
(Beyoncé przykładem). Warto też pogrzebać w ustawieniach prywatności, możemy
przecież ukryć nasze konto dla osób postronnych i zablokować opcję wysyłania do
nas zaproszeń czy wiadomości przez dziwne osoby z drugiej strony globu, jak
również sprawić, że taki np. Google nie wyświetli linku do naszego profilu.
Możemy też nadać różne stopnie wtajemniczenia naszym 300 znajomym (nie
udawajmy, że znamy ich wszystkich i im ufamy). Pamiętać trzeba, że niestety nie
tylko my mamy internet i nawet nasi pracodawcy zaglądają na Facebooka. Nie
jedna osoba straciła już, jak nie pracę, to szansę na nią, gdyż jej profil był
uznany przez zatrudniającego za szkodliwy dla wizerunku firmy. Oczywiście
decyzja należy do każdego i nie zamierzam nikogo tutaj przekonywać do niczego.
Każdy z nas ma swój rozum i potrafi podejmować decyzję, warto jednak zapoznawać
się z regulaminami i badaniami dotyczącymi mediów społecznościowych, żeby móc
decydować w pełni odpowiedzialnie.
Prawo w sieci
Tak na szybko, bo trochę nie w
temacie, ale takie drobne przypomnienie. Internet to nie Matrix, to nie jakaś
zabawka, to w pełni rzeczywiste narzędzie służące komunikacji i z naszego
zachowania w nim możemy być rozliczeni podobnie jak w sieci offline. Także
pisząc obraźliwe komentarze czy wysyłając tego typu wiadomości, trzeba mieć
świadomość, że kara może nas za to nie ominąć, zwłaszcza, że sami na siebie
dostarczamy dowodów. Przykładów jest mnóstwo, chociażby w głośnych sprawach
bójek wśród nastolatek, które po chwaleniu się przejawami swojej agresji w postaci
filmików w mediach społecznościowych, zostały ukarane i do śmiechu im już
raczej nie było. Więcej szczęścia nie dopisało również Rafalali. Atak na
nastolatkę, którym sama się pochwaliła, ściągnie na nią najprawdopodobniej
zarzuty prokuratorskie. Jak widać, sam status osoby rozpoznawalnej od kary nie
chroni i słusznie. Pamiętajmy więc, że coś, co jest online, nie znaczy, że jest
nierzeczywiste. Słowa groźby w internecie dalej są groźbą karalną, a wyzwiska w
sieci bolą dalej tak samo i tak samo tragiczny mogą mieć finał dla ofiary
ataków, jak te offline.
Agnieszka
Cegieła
agac@onet.com.pl
Zdjęcie: Joanna Trąbka
Źródła:
- E.
Cresci: Russian photographer
identifies strangers with facial recognition app (www.theguardian.com);
- J.
Karpiński:
To Polak stoi za algorytmem wykorzystywanym przez Cambridge Analytica.
Jego narzędzie pozwala wpływać na wyniki wyborów (www.natemat.pl);
- Regulamin Facebooka
(https://www.facebook.com/legal/terms/update).