Jak dużo z naszego wyobrażenia o kowbojach i Indianach ma historyczne podstawy, a co jest tylko filmową fikcją – czyli fakty i mity na temat Dzikiego Zachodu.
Pojedynki
o wschodzie słońca w obronie własnego honoru, rodziny lub ukochanej kobiety.
Dyliżans pędzący przez prerie, listy gończe „Poszukiwany; żywy lub nie”,
awanturnicy w kraciastych koszulach, saloony wypełnione dymem z cygar i
rabowanie banków.
Wszystko brzmi znajomo i chyba każdy z nas potrafi się choć w małym stopniu na te tematy wypowiedzieć. Jednak czy nasza wiedza ma swoje źródło w podręcznikach od historii, czy raczej to Clint Eastwood pokazał nam, jak wygląda życie kowboja? Sprawdźmy, jak dużo wiemy o tym dzikim XIX-wiecznym terenie oraz co tak zafascynowało hollywoodzkie grono w poganiaczu bydła, że zajmuje on chwalebne miejsce w kinie niczym rasowy superbohater.
Wszystko brzmi znajomo i chyba każdy z nas potrafi się choć w małym stopniu na te tematy wypowiedzieć. Jednak czy nasza wiedza ma swoje źródło w podręcznikach od historii, czy raczej to Clint Eastwood pokazał nam, jak wygląda życie kowboja? Sprawdźmy, jak dużo wiemy o tym dzikim XIX-wiecznym terenie oraz co tak zafascynowało hollywoodzkie grono w poganiaczu bydła, że zajmuje on chwalebne miejsce w kinie niczym rasowy superbohater.
Czym jest Dziki Zachód?
Początków tego pojęcia należy szukać jeszcze u progu czasów nowożytnych, kiedy to Krzysztof Kolumb odkrywa Amerykę. Europejczycy zaczynają zajmować nowe tereny, co nie podoba się miejscowej ludności. Rozpoczynają się walki, które wygrywają lepiej uzbrojeni najeźdźcy. Rozlewają się oni od wschodniego wybrzeża Ameryki, przygarniając nowe ziemie, na których siłę roboczą stanowi głównie ludność afrykańska – rozpoczyna się niewolnictwo. W ten sposób powstaje nowe państwo, które coraz mniej interesuje się konfliktami w Europie i nie chce, by stary kontynent mieszał się w sprawy Ameryki. W 1823 roku prezydent Stanów Zjednoczonych James Monroe, wprowadza Doktrynę Monroe – to oficjalne stwierdzenie o polityce izolacjonizmu Ameryki. Od tej pory kończy się kolonizacja jej ziem, a zaczyna proces dekolonizacji, którego celem jest uzależnienie i kontrolowanie młodych, słabych państw i przyłączanie ich jako nowe stany, tworzące Stany Zjednoczone. W ten sposób kraj rozrasta się terytorialnie, zagarniając kolejne regiony, m.in. Luizjanę, Florydę, Teksas, Arizonę, Nowy Meksyk itd. Ekspansje idą dalej, na zachód od rzeki Missisipi. A tam, znajdują się ziemie dzikie, jeszcze nienaruszone przez Europejczyków, zamieszkiwane przez rdzennych mieszkańców Ameryki, którzy stawiają opór w obronie terytorium. Właśnie te ziemie są kluczem tego artykułu, to one tworzą pojecie Dzikiego Zachodu.
Od Missisipi do Hollywood
Dziki
Zachód był zdobywany z różnych powodów. Część miała posłużyć jako argument
skłaniający do walki podczas Wojny Secesyjnej (Unia w 1862 roku wydała ustawę o
osadnictwie, która obiecywała zdobyte wcześniej ziemie w zamian za zaciągnięcie
się do służby w Armii Północy). Większość z nich jednak miała po prostu
łagodzić głód ziemi wśród ludzi. Na zachodzie było jej w bród. Kto tam dotarł i
wiedział, co i jak z nią zrobi – mógł ją sobie przywłaszczyć. Dodatkowo
perspektywa licznych stad dzikich koni czy bydła również przyciągała osadników.
Takie eskapady na dzikie odludzie, odwaga poganiaczy i krwawe walki z Indianami były motywem bardzo szybko podchwyconym przez popkulturę. Zaczęły powstawać książki, a przede wszystkim filmy, które wykreowały wizerunek Dzikiego Zachodu na tyle silnie, że trudno nam sobie wyobrazić, iż rzeczywistość mogła wyglądać inaczej. Do klasyków przeszły książki Zane Grey’a czy Neda Buntline’a. Pierwsze książkowe westerny rozpowszechniły temat Dzikiego Zachodu i legend z nim związanych, stając się po dzisiejszy dzień inspiracją dla wielu filmowców od czasów kina niemego.
Jedną z pierwszych wizualizacji tematu przedstawił Edwin S. Porter w krótkim filmie Napad na ekspres z 1902 roku. Tam pojawił się wizerunek dzikiego bandyty z wielkim kapeluszem na głowie i przypiętym do pasa coltem. Obraz się przyjął i już cztery lata później ten sam reżyser nagrał kolejny western: Życie kowboja, a razem z nim posypało się wiele innych propozycji od kolejnych twórców. Wszystkie westerny ówcześnie łączyło bardzo wyraźne pokazanie różnicy między dobrem a złem, gdzie dobrymi bohaterami byli zazwyczaj szeryfowie broniący miasteczka, członkowie kawalerii lub ludzie zmierzający po prerii na nowe, indiańskie ziemie. Tymczasem sami Indianie razem z wyjętymi spod prawa bandytami, prawie zawsze pełnili rolę antagonistów. Sami oceńcie, jaka w tym sprawiedliwość.
Życie barwione przez popkulturę
Interesujący jest fakt, że główny symbol westernu – kowboj – nie pojawiał się w tym gatunku od samego początku. Na pomysł, by skupić na nim fabułę, wpadł aktor i reżyser Gilbert M. Anderson. Stworzył postać „chłopca od krów” Broncho Billa, w którym niestety nikt nie widział potencjału. Według ewentualnych sponsorów swojego filmu słyszał, że „robienie z pastucha macho, […] to kiepski pomysł”.
Anderson się nie poddał, aż znalazł wspólnika, z którym rozpoczęli prace nad filmami o odważnym Billym, w którego z resztą wcielił się sam pomysłodawca. W ten sposób stworzył wizerunek kowboja, który tak mocno utrwalił się w świadomości odbiorców, że praktycznie nie zmienił się, mimo upływu ponad stu lat! Historyk Piotr Korczyński opisuje go następująco: „[…] mężczyzna w kapeluszu z szerokim rondem, ubrany w skórzaną kamizelkę, flanelową koszulę w kratę, spodnie z nogawkami nieco zwężającymi się ku dołowi i buty na obcasie z ostrogami. Strój uzupełniał szeroki pas z nabojami z dwoma coltami w olstrach” – trudno się z tym wyobrażeniem nie zgodzić.
Na początku wspomniałam o podobieństwie kowbojów do superbohaterów. Broncho Billy taki właśnie był, zawsze bronił słabszych i potrzebujących. Pojawiał się, gdy ktoś potrzebował pomocy i pokonywał zaskoczonych złoczyńców, przez co happy end był gwarantowany w prawie każdej odsłonie z ponad 140 jego przygód. Anderson oczywiście nie mógł zagrać we wszystkich, więc pałeczka była przekazywana innym aktorom. Tymczasem na filmowym polu pojawił się nowy kowbojski bohater – Rio Jim. Różnica polegała na tym, że w odróżnieniu od Billy’ego – Jim nie był tak jałowy; nim stał się szeryfem, był bandytą. Miał dobre serce, pomagał ludziom, był w stanie poświęcić nawet życie by uratować dziecko, ale skaza przeszłości nie pozwalała o sobie zapomnieć.
Kiedy widzowie zachwycali się przygodami wspomnianych bohaterów, na scenę kina niemego wkroczył trzeci superkowboj – Tom Mix. Chodzący ideał, odważny, szlachetny, sprawiedliwy obrońca słabszych. Znakomity strzelec, przy czym nigdy nikogo nie zabijał. Wolał rozwiązywać sprawy humanitarnie, więc bandytów tylko łapał, z reguły na lasso. Piotr Korczyński pisze o nim: „Nie pił, nie palił, nie kłamał i bardzo kochał zwierzęta”.
Jeszcze nie zaczęłam porównywać filmowych kowboi do tych prawdziwych, historycznych, ale już chyba nikt nie ma wątpliwości, że filmy z gatunku western „lekko” podkręcają rzeczywistość.
Mówimy jednak o filmie niemym. Na szczęście wymagania odbiorców wobec kinowych bohaterów były coraz większe i tak prosto określony bohater przestał być wystarczający.
Od połowy ubiegłego wieku do gatunku „western” nie tyle przypisywano już nazwisko konkretnego bohatera, co aktora, wcielającego się w różnych bohaterów, często do siebie podobnych. Mam tu na myśli takie gwiazdy jak: Gary’ego Coopera, Roberta Mitchuma, Yul’a Brynnera, Charles’a Bronsona, Henry’ego Fonda, Clinta Eastwooda czy chyba najbardziej rozpoznawalnego na filmowym Dzikim Zachodzie – Johna Wayne’a. Czasem grali samotnych jeźdźców/kowboi, którzy trafiają do terroryzowanego przez różne siły miasteczka i postanawiają walczyć w obronie jego mieszkańców;czasami odważnych szeryfów/stróży prawa wiedzących od samego początku, o czyje bezpieczeństwo muszą się troszczyć. Dalej starano się trzymać zasady, by granica między dobrym a złym była bardzo widoczna. To stało się jedną z cech charakterystycznych gatunku, choć zdarzały się oczywiście wyjątki. Czasami ten „dobry” bohater miał w interesie tylko własne korzyści. Walczył dla pieniędzy, nie dla „dobra ogółu”, wówczas ów charakterystyczny podział na dwie jasno określone strony znika. To naginanie konwencji wykorzystywał w swoich filmach np. Sergio Leone.
Bez względu na intencje głównego charakteru, do wątków takich jak wyżej wypisane, łatwo można było dodać pojedynki rewolwerowców czy rabusiów atakujących miejscowy bank.
I tak oto mamy najprostszy, filmowy obraz Dzikiego Zachodu. Oczywiście nie można uogólniać, zmiatając wszystkie westerny pod jeden dywan. Chodzi mi o pokazanie tego pierwszego wizerunku, jaki przychodzi do głowy osobie, która nie jest fanem gatunku, a westerny kojarzy tylko z fragmentów obejrzanych przypadkiem lub ze słyszenia. Myślę, że tak właśnie wygląda ten najpopularniejszy wizerunek Dzikiego Zachodu, wykształcony przez popkulturę.
Takie eskapady na dzikie odludzie, odwaga poganiaczy i krwawe walki z Indianami były motywem bardzo szybko podchwyconym przez popkulturę. Zaczęły powstawać książki, a przede wszystkim filmy, które wykreowały wizerunek Dzikiego Zachodu na tyle silnie, że trudno nam sobie wyobrazić, iż rzeczywistość mogła wyglądać inaczej. Do klasyków przeszły książki Zane Grey’a czy Neda Buntline’a. Pierwsze książkowe westerny rozpowszechniły temat Dzikiego Zachodu i legend z nim związanych, stając się po dzisiejszy dzień inspiracją dla wielu filmowców od czasów kina niemego.
Jedną z pierwszych wizualizacji tematu przedstawił Edwin S. Porter w krótkim filmie Napad na ekspres z 1902 roku. Tam pojawił się wizerunek dzikiego bandyty z wielkim kapeluszem na głowie i przypiętym do pasa coltem. Obraz się przyjął i już cztery lata później ten sam reżyser nagrał kolejny western: Życie kowboja, a razem z nim posypało się wiele innych propozycji od kolejnych twórców. Wszystkie westerny ówcześnie łączyło bardzo wyraźne pokazanie różnicy między dobrem a złem, gdzie dobrymi bohaterami byli zazwyczaj szeryfowie broniący miasteczka, członkowie kawalerii lub ludzie zmierzający po prerii na nowe, indiańskie ziemie. Tymczasem sami Indianie razem z wyjętymi spod prawa bandytami, prawie zawsze pełnili rolę antagonistów. Sami oceńcie, jaka w tym sprawiedliwość.
Życie barwione przez popkulturę
Interesujący jest fakt, że główny symbol westernu – kowboj – nie pojawiał się w tym gatunku od samego początku. Na pomysł, by skupić na nim fabułę, wpadł aktor i reżyser Gilbert M. Anderson. Stworzył postać „chłopca od krów” Broncho Billa, w którym niestety nikt nie widział potencjału. Według ewentualnych sponsorów swojego filmu słyszał, że „robienie z pastucha macho, […] to kiepski pomysł”.
Anderson się nie poddał, aż znalazł wspólnika, z którym rozpoczęli prace nad filmami o odważnym Billym, w którego z resztą wcielił się sam pomysłodawca. W ten sposób stworzył wizerunek kowboja, który tak mocno utrwalił się w świadomości odbiorców, że praktycznie nie zmienił się, mimo upływu ponad stu lat! Historyk Piotr Korczyński opisuje go następująco: „[…] mężczyzna w kapeluszu z szerokim rondem, ubrany w skórzaną kamizelkę, flanelową koszulę w kratę, spodnie z nogawkami nieco zwężającymi się ku dołowi i buty na obcasie z ostrogami. Strój uzupełniał szeroki pas z nabojami z dwoma coltami w olstrach” – trudno się z tym wyobrażeniem nie zgodzić.
Na początku wspomniałam o podobieństwie kowbojów do superbohaterów. Broncho Billy taki właśnie był, zawsze bronił słabszych i potrzebujących. Pojawiał się, gdy ktoś potrzebował pomocy i pokonywał zaskoczonych złoczyńców, przez co happy end był gwarantowany w prawie każdej odsłonie z ponad 140 jego przygód. Anderson oczywiście nie mógł zagrać we wszystkich, więc pałeczka była przekazywana innym aktorom. Tymczasem na filmowym polu pojawił się nowy kowbojski bohater – Rio Jim. Różnica polegała na tym, że w odróżnieniu od Billy’ego – Jim nie był tak jałowy; nim stał się szeryfem, był bandytą. Miał dobre serce, pomagał ludziom, był w stanie poświęcić nawet życie by uratować dziecko, ale skaza przeszłości nie pozwalała o sobie zapomnieć.
Kiedy widzowie zachwycali się przygodami wspomnianych bohaterów, na scenę kina niemego wkroczył trzeci superkowboj – Tom Mix. Chodzący ideał, odważny, szlachetny, sprawiedliwy obrońca słabszych. Znakomity strzelec, przy czym nigdy nikogo nie zabijał. Wolał rozwiązywać sprawy humanitarnie, więc bandytów tylko łapał, z reguły na lasso. Piotr Korczyński pisze o nim: „Nie pił, nie palił, nie kłamał i bardzo kochał zwierzęta”.
Jeszcze nie zaczęłam porównywać filmowych kowboi do tych prawdziwych, historycznych, ale już chyba nikt nie ma wątpliwości, że filmy z gatunku western „lekko” podkręcają rzeczywistość.
Mówimy jednak o filmie niemym. Na szczęście wymagania odbiorców wobec kinowych bohaterów były coraz większe i tak prosto określony bohater przestał być wystarczający.
Od połowy ubiegłego wieku do gatunku „western” nie tyle przypisywano już nazwisko konkretnego bohatera, co aktora, wcielającego się w różnych bohaterów, często do siebie podobnych. Mam tu na myśli takie gwiazdy jak: Gary’ego Coopera, Roberta Mitchuma, Yul’a Brynnera, Charles’a Bronsona, Henry’ego Fonda, Clinta Eastwooda czy chyba najbardziej rozpoznawalnego na filmowym Dzikim Zachodzie – Johna Wayne’a. Czasem grali samotnych jeźdźców/kowboi, którzy trafiają do terroryzowanego przez różne siły miasteczka i postanawiają walczyć w obronie jego mieszkańców;czasami odważnych szeryfów/stróży prawa wiedzących od samego początku, o czyje bezpieczeństwo muszą się troszczyć. Dalej starano się trzymać zasady, by granica między dobrym a złym była bardzo widoczna. To stało się jedną z cech charakterystycznych gatunku, choć zdarzały się oczywiście wyjątki. Czasami ten „dobry” bohater miał w interesie tylko własne korzyści. Walczył dla pieniędzy, nie dla „dobra ogółu”, wówczas ów charakterystyczny podział na dwie jasno określone strony znika. To naginanie konwencji wykorzystywał w swoich filmach np. Sergio Leone.
Bez względu na intencje głównego charakteru, do wątków takich jak wyżej wypisane, łatwo można było dodać pojedynki rewolwerowców czy rabusiów atakujących miejscowy bank.
I tak oto mamy najprostszy, filmowy obraz Dzikiego Zachodu. Oczywiście nie można uogólniać, zmiatając wszystkie westerny pod jeden dywan. Chodzi mi o pokazanie tego pierwszego wizerunku, jaki przychodzi do głowy osobie, która nie jest fanem gatunku, a westerny kojarzy tylko z fragmentów obejrzanych przypadkiem lub ze słyszenia. Myślę, że tak właśnie wygląda ten najpopularniejszy wizerunek Dzikiego Zachodu, wykształcony przez popkulturę.
Jak było naprawdę?
Kwestia Indian wydaje się oczywista. Walki między nimi, a osadnikami z Europy trwały setki lat. „Dzikusy” przedstawiane w filmach, głównie tych z początku XX wieku, napadają na „niewinnych” białych osadników, porywają ich kobiety, kradną dobytek… Każdy chyba wie, do czego zmierzam. Jak to mogło wyglądać z perspektywy Indian? Po latach spokojnego życia nagle ziemie zamieszkiwane przez ich plemiona od pokoleń zostają zajmowane, a rdzenna amerykańska ludność – krwawo przepędzana. Tubylcy giną w tysiącach, starając się po prostu walczyć o swój dom. Wniosek na pytanie o to, kto jest antagonistą, nasuwa się sam.
Innym westernowym barwnikiem są często słynne pojedynki rewolwerowców. Do dzisiaj tworzą piękny, filmowy obrazek. Sceneria, pogoda, wszystko ze sobą współgra. Każdy w napięciu czeka na decydujący strzał. Tymczasem w prawdziwym życiu nie znajdowało to takiego odzwierciedlenia. W historii rzadko można było się spodziewać dwóch równie uczciwych i honorowych przeciwników, którzy obrócą się i oddadzą po jednym strzale w ustalonym momencie. W rzeczywistości nie liczyło się kto miał lepszą celność czy refleks, tylko kto, kogo potrafił „wykiwać”. Jeśli ktoś chciał oddać strzał w kierunku konkretnej osoby, często robił to bez jej wcześniejszego uprzedzenia. Strzał z zaskoczenia i jeszcze najlepiej wymierzony w plecy. Ofiara nawet nie wiedziała, że jest na celowniku, a napastnik poza dumą i czystym sumieniem, nic nie ryzykował. Raz, dwa i po krzyku…
Przyczyny pojedynków też były różne. Czasami mogło chodzić o zemstę, innym razem o nagrodę, którą mogło przynieść wygrane starcie, a czasem była to zwykła żądza krwi i zabijania, bez głębszego motywu. Pojedynki w imię sprawiedliwości i obrony pokrzywdzonych? To niestety nie ta bajka.
Fantazje filmowców nie mają granic. Z czasem, kiedy klasyczne westerny zaczynały się przejadać, w kinach mogliśmy zobaczyć kolejne intrygujące historie, np. Kowboje i obcy. Takich nie brałam jednak pod uwagę, ponieważ ich wiarygodność każdy jest w stanie ocenić samodzielnie. Tutaj skupiłam się na tych najbardziej klasycznych filmowych wersjach, ukazujących nam Dziki Zachód taki, jaki rzeczywiście mógłby istnieć. I wśród nich ostatnią kwestią, którą chcę przedstawić, jest słynny kowboj.
Sama nazwa z języka angielskiego cow-boy wiele tłumaczy. Ci chłopcy od krów, o których już niejednokrotnie wspominałam, zajmowali się bydłem i jego przeprowadzaniem z jednego miejsca w kolejne. Nie była to praca przyjemna, wymagała dużo siły i odwagi. Od wiosny zaczynało się zaganianie zwierząt. Nieposłuszne lub bardzo niespokojne osobniki kowboje łapali na lasso i wiązali albo próbowali zagonić do pustych zagród, aby się uspokoiły. Gdy dana część stada odbyła wyznaczony przepęd, kowboj musiał wypalić każdemu zwierzęciu na skórze znak ich właściciela, by było wiadomo, że bydło nie jest bezpańskie. Podczas przepędu mężczyźni przemieszczali się na koniach, często dostawali je od właścicieli rancza z danym bydłem, ci jednak rzadko z tego korzystali. Wybierali swoje, sprawdzone już rumaki, ponieważ do takiej pracy potrzebowali zaufane zwierzę, w jego siodle spędzali w końcu największą część życia.
Do przeprowadzenia stada potrzebna była grupa kowboi, z których każdy miał swoje zadanie. Był wśród nich przewodnik, który jechał daleko przed pozostałymi. Miał sprawdzać teren, szukać wody i miejsca na nocleg. Reszta pilnowała stada: na przedzie jechał poganiacz, który miał oko na wszystko, w szczególności pilnując byków idących na czele. Dookoła zwierzęta otaczane były przez pozostałych jeźdźców, którzy w zależności od potrzeby zajmowali określone miejsca (na skrzydłach, bliżej boków lub na końcu).
Takie życie wiedli. Momentami nudne, ale jednak w nieustającym niebezpieczeństwie i niepewności, związanej m.in. z ryzykiem okaleczenia przez rozdrażnione zwierzę. Jednak to ryzyko nie miało nic wspólnego z tym, z jakim mierzyli się kowboje w filmach Johna Forda. Ale czy gdyby było inaczej, westerny zaskarbiłyby sobie aż tak dużą sympatię widzów?
Legendy tworzą bohaterów
Na zakończenie warto się zastanowić: dlaczego akurat to miejsce i ten okres tak wpłynął na kulturę? Przyczynił się do powstania konkretnych wzorów bohaterów, a nawet poświęcono im specjalny gatunek zarówno w literaturze, jak i w filmie?
Myślę, że nie chodzi tu tylko o aspekt historyczny całej walki o nowe ziemie. Według mnie centrum zainteresowania tematem Dzikiego Zachodu tkwi w kilku konkretnych osobach. One stały się pierwowzorem do stworzenia linii nowych postaci, a legendy w jakie obrośli są często wręcz gotowym materiałem na film. Nie wiadomo, ile w nich było prawdy. Legendy rządzą się swoimi prawami i nikt nie jest w stanie ich obecnie zweryfikować. Jedno jest pewne: Dziki Zachód nie odcisnąłby się tak mocno w kulturze, gdyby nie postacie nieustraszonych stróżów prawa, jak „Dziki” Bill Hickok czy Wyatt Earp, czy też okrutnych przestępców, wśród których są m.in: młodociany morderca Billy Kid, znakomity rewolwerowiec Jesse James, duet rabusiów (Butch Cassidy i Sundance Kid), słynny Gang Daltonów i jeszcze paru innych bandytów, którym miejscowe opowieści dały nieśmiertelność.
Historia Dzikiego Zachodu jest bogata w wiele bardzo ciekawych osobowości. Nie chcę streszczać w kilku zdaniach życia tych ludzi, ponieważ za każdym z nich kryje się na tyle interesująca historia, że zdecydowanie warto im poświęcić osobne artykuły. I taki też mam plan. Wobec tego nie zamykam jeszcze tematu Dzikiego Zachodu. Jak mawiają w filmach – ciąg dalszy nastąpi.
Kwestia Indian wydaje się oczywista. Walki między nimi, a osadnikami z Europy trwały setki lat. „Dzikusy” przedstawiane w filmach, głównie tych z początku XX wieku, napadają na „niewinnych” białych osadników, porywają ich kobiety, kradną dobytek… Każdy chyba wie, do czego zmierzam. Jak to mogło wyglądać z perspektywy Indian? Po latach spokojnego życia nagle ziemie zamieszkiwane przez ich plemiona od pokoleń zostają zajmowane, a rdzenna amerykańska ludność – krwawo przepędzana. Tubylcy giną w tysiącach, starając się po prostu walczyć o swój dom. Wniosek na pytanie o to, kto jest antagonistą, nasuwa się sam.
Innym westernowym barwnikiem są często słynne pojedynki rewolwerowców. Do dzisiaj tworzą piękny, filmowy obrazek. Sceneria, pogoda, wszystko ze sobą współgra. Każdy w napięciu czeka na decydujący strzał. Tymczasem w prawdziwym życiu nie znajdowało to takiego odzwierciedlenia. W historii rzadko można było się spodziewać dwóch równie uczciwych i honorowych przeciwników, którzy obrócą się i oddadzą po jednym strzale w ustalonym momencie. W rzeczywistości nie liczyło się kto miał lepszą celność czy refleks, tylko kto, kogo potrafił „wykiwać”. Jeśli ktoś chciał oddać strzał w kierunku konkretnej osoby, często robił to bez jej wcześniejszego uprzedzenia. Strzał z zaskoczenia i jeszcze najlepiej wymierzony w plecy. Ofiara nawet nie wiedziała, że jest na celowniku, a napastnik poza dumą i czystym sumieniem, nic nie ryzykował. Raz, dwa i po krzyku…
Przyczyny pojedynków też były różne. Czasami mogło chodzić o zemstę, innym razem o nagrodę, którą mogło przynieść wygrane starcie, a czasem była to zwykła żądza krwi i zabijania, bez głębszego motywu. Pojedynki w imię sprawiedliwości i obrony pokrzywdzonych? To niestety nie ta bajka.
Fantazje filmowców nie mają granic. Z czasem, kiedy klasyczne westerny zaczynały się przejadać, w kinach mogliśmy zobaczyć kolejne intrygujące historie, np. Kowboje i obcy. Takich nie brałam jednak pod uwagę, ponieważ ich wiarygodność każdy jest w stanie ocenić samodzielnie. Tutaj skupiłam się na tych najbardziej klasycznych filmowych wersjach, ukazujących nam Dziki Zachód taki, jaki rzeczywiście mógłby istnieć. I wśród nich ostatnią kwestią, którą chcę przedstawić, jest słynny kowboj.
Sama nazwa z języka angielskiego cow-boy wiele tłumaczy. Ci chłopcy od krów, o których już niejednokrotnie wspominałam, zajmowali się bydłem i jego przeprowadzaniem z jednego miejsca w kolejne. Nie była to praca przyjemna, wymagała dużo siły i odwagi. Od wiosny zaczynało się zaganianie zwierząt. Nieposłuszne lub bardzo niespokojne osobniki kowboje łapali na lasso i wiązali albo próbowali zagonić do pustych zagród, aby się uspokoiły. Gdy dana część stada odbyła wyznaczony przepęd, kowboj musiał wypalić każdemu zwierzęciu na skórze znak ich właściciela, by było wiadomo, że bydło nie jest bezpańskie. Podczas przepędu mężczyźni przemieszczali się na koniach, często dostawali je od właścicieli rancza z danym bydłem, ci jednak rzadko z tego korzystali. Wybierali swoje, sprawdzone już rumaki, ponieważ do takiej pracy potrzebowali zaufane zwierzę, w jego siodle spędzali w końcu największą część życia.
Do przeprowadzenia stada potrzebna była grupa kowboi, z których każdy miał swoje zadanie. Był wśród nich przewodnik, który jechał daleko przed pozostałymi. Miał sprawdzać teren, szukać wody i miejsca na nocleg. Reszta pilnowała stada: na przedzie jechał poganiacz, który miał oko na wszystko, w szczególności pilnując byków idących na czele. Dookoła zwierzęta otaczane były przez pozostałych jeźdźców, którzy w zależności od potrzeby zajmowali określone miejsca (na skrzydłach, bliżej boków lub na końcu).
Takie życie wiedli. Momentami nudne, ale jednak w nieustającym niebezpieczeństwie i niepewności, związanej m.in. z ryzykiem okaleczenia przez rozdrażnione zwierzę. Jednak to ryzyko nie miało nic wspólnego z tym, z jakim mierzyli się kowboje w filmach Johna Forda. Ale czy gdyby było inaczej, westerny zaskarbiłyby sobie aż tak dużą sympatię widzów?
Legendy tworzą bohaterów
Na zakończenie warto się zastanowić: dlaczego akurat to miejsce i ten okres tak wpłynął na kulturę? Przyczynił się do powstania konkretnych wzorów bohaterów, a nawet poświęcono im specjalny gatunek zarówno w literaturze, jak i w filmie?
Myślę, że nie chodzi tu tylko o aspekt historyczny całej walki o nowe ziemie. Według mnie centrum zainteresowania tematem Dzikiego Zachodu tkwi w kilku konkretnych osobach. One stały się pierwowzorem do stworzenia linii nowych postaci, a legendy w jakie obrośli są często wręcz gotowym materiałem na film. Nie wiadomo, ile w nich było prawdy. Legendy rządzą się swoimi prawami i nikt nie jest w stanie ich obecnie zweryfikować. Jedno jest pewne: Dziki Zachód nie odcisnąłby się tak mocno w kulturze, gdyby nie postacie nieustraszonych stróżów prawa, jak „Dziki” Bill Hickok czy Wyatt Earp, czy też okrutnych przestępców, wśród których są m.in: młodociany morderca Billy Kid, znakomity rewolwerowiec Jesse James, duet rabusiów (Butch Cassidy i Sundance Kid), słynny Gang Daltonów i jeszcze paru innych bandytów, którym miejscowe opowieści dały nieśmiertelność.
Historia Dzikiego Zachodu jest bogata w wiele bardzo ciekawych osobowości. Nie chcę streszczać w kilku zdaniach życia tych ludzi, ponieważ za każdym z nich kryje się na tyle interesująca historia, że zdecydowanie warto im poświęcić osobne artykuły. I taki też mam plan. Wobec tego nie zamykam jeszcze tematu Dzikiego Zachodu. Jak mawiają w filmach – ciąg dalszy nastąpi.
Katarzyna Koclęga
kesi.koclega@gmail.com
Źródła:
1.J.
Reasoner: Rewolwerowcy: Najsłynniejsze
strzelaniny Dzikiego Zachodu;
2.P.
Korczyński: Dawno temu na Dzikim
Zachodzie;
3.J.
Wojtczak: Jak zdobyto Dziki Zachód:
Prawdziwa historia amerykańskiego Pogranicza.
Zdjęcie: pixabay